Źródło: www.walbrzyszek.com
Źródło: www.walbrzyszek.com
Sławomir Zatwardnicki Sławomir Zatwardnicki
258
BLOG

Inna ręka prowadziła kapsel

Sławomir Zatwardnicki Sławomir Zatwardnicki Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Bóg ma poczucie humoru, czego przykładem zdobycie przeze mnie tytułu mistrzostwa w kapsle.
Wywołane tydzień temu poczucie humoru Boga należałoby podeprzeć jakimś przykładem, a tak się składa, że właśnie obchodzę rocznicę zdobytego (z łaski Żartownisia) tytułu „Mistrza Wałbrzycha w kapsle”. Spieszę przypomnieć sobie, a Państwu zaprezentować, te mrożące krew w żyłach dowcipne mistrzostwa w kapsle Tour de Rynek, które wydarzyły się niedługo po przeprowadzce do tego miasta.
Wszystko zaczęło się niewinnie, od typowego sportu większości Polaków: kibicowania; obserwowaliśmy sobie z rodziną kapslowe zawody dziecięce. I wtedy właśnie nabrałem ochoty pomieszanej z bojaźnią, by wziąć udział w zawodach w kategorii od dwunastego roku życia wzwyż. Wracając z rynku na obiad szukaliśmy z synem kapsla, ale czyszczone chodniki wałbrzyskie nie były łaskawe; jednak udało się znaleźć 1 (słownie: jeden) kapsel nieznanej marki (napis na kapslu: „Miliony piw! Wygrywaj codziennie”; uwaga – jak w Ewangelii Jana, rzeczywistość ma 2 poziomy: zwykły i misteryjny, tak że i ten napis tak należy czytać), i kilka (dosłownie) razy pstryknęliśmy kapsel po chodniku.
Po obiadku, przemagając siebie (wiadomo, demon południa) i niechęć do wychylania oraz bardzo możliwego wygłupienia się, założyłem marynarkę, wziąłem syna do kieszeni (żart) i pomaszerowaliśmy na rynek, a tam, jak się okazało (ukazało naszym oczom), zawody już ruszyły. Właśnie wystartował zawodnik nr 47 z przewidzianej pięćdziesiątki. Odparłem wielką pokusę, by się wycofać, i „rzutem na taśmę” załapałem się do wyścigu jako ostatni, z miejsca nr 51. Oczywiście jeśli nie ewangeliści, to interpretatorzy Ewangelii na pewno, Boską roszadę zapisaną pod słowami „Ostatni będą pierwszymi” przesuwają na czasy hen, hen daleko, za bezpieczną granicę śmierci. Nic dziwnego, że przyjmująca mnie do zawodów współorganizatorka, choć pomyślała sobie „pod nosem” te prorocze słowa, to jednak ich nie wypowiedziała.
Ale oto już zawody, z odpowiednią jak na zawody sportowe (oraz polityczne, równie lub bardziej adrenalizujące) dramaturgią przystało:
- Pierwszy strzał i pechowo (ani chybi diabeł!) odbijam się od krawędzi chodnika i wracam niemal na start, choć opatrznościowo (Bóg jest większy od szatana) jednak parę centymetrów przed ostatnimi maruderami, którzy wylecieli z trasy i karnie wrócili na linię startową.
- Drugi strzał i trafiam daleko; publika (tych twarzy lepiej nie spotkać w ciemnej ulicy) – zaczyna dostrzegać drzemiący we mnie potencjał.
- Trzeci strzał i jestem bodaj czwarty; podnoszą się głosy podziwu, pijany sąsiad porzuca swojego faworyta i zaczyna kibicować mi.
- Czwarty strzał daleki, ale odbijam się od pierwszego zawodnika, i jego przesuwam w kierunku mety, a sam wylatuję – wracam do punktu, z którego przed chwilą strzelałem.
- Zawodnik, który był za mną – wyprzedza mnie i jestem piąty.
- Pierwszy zawodnik wylatuje z trasy, a jest to ubiegłoroczny zwycięzca, który chwalił się przed konkursem, że w tamtym roku wygrał z taką przewagą, że zanim reszta dobiła do mety, on zdążył wypić 16 (słownie: szesnaście) piw (czy to w ogóle możliwe?).
- Drugi i trzeci wypadają również.
- Kiedy przychodzi moja kolej – strzelam i wychodzę na prowadzenie. Adrenalina bije do głowy, gubię syna, napięcie rośnie, latają mi ręce, choć nikt tego nie widzi (pojawiają się komentarze ni to z sensem, ni bez: „widać, że nie pali”, a brzmi to w tym środowisku prawie jak oskarżenie, że jestem na niedozwolonym dopingu).
- Pani Balaamowa, która mnie zapisywała, teraz roześmiana, że jednak dało się z ostatniego miejsca wskoczyć na pierwsze, przemawia (a ja wiem, że to nie ona, że to sam Bóg): „ja sobie pomyślałam, że ostatni będą pierwszymi”.
- Teraz już wszystkie oczy koncentrują się na tym dziwnym zawodniku w marynarce, który piw nie pija, a kapsel znalazł na ulicy, i który klęcząc na chodniku z namaszczeniem i nabożną miną znawcy bada krawędzie między granitowymi płytami chodnika. Niemal pojawiają się zakłady, w każdym razie jestem raczony sprzecznymi radami: jedni za tym, żeby nie ryzykować, bo do mety jeszcze kilka metrów i mogę wylecieć z trasy, jeśli zaryzykuję (jeśli za linią mety wylecę, wracam do punktu, z którego strzelam); inni, żeby ryzykować, bo jeśli stanę przed metą, kolejni będą chcieli mnie wyprzedzić i jeśli to zrobią – stracę szansę; w końcu ktoś przekonany już do mojego kapslowego talentu ucisza innych stwierdzeniem, że jeśli do tej pory grałem, jak grałem, to sam najlepiej wiem, jak grać (brzmi logicznie, choć nie wiem, czy podpisałbym się pod tym stwierdzeniem, nawet gdyby mi ręce przestały drżeć).
- Modlę się gorąco do Maryi, wiara miesza się z niewiarą, bo może jednak rzeczywiście ostatni mogą być pierwszymi tylko tam, nie tu?…
- Podchodzę, chwilę delektuję się jeszcze na klęcząco (fizycznie) chwilą, w której wszyscy na stojąco klęczą (duchowo) przede mną (hiperbolizuję, proszę o wybaczenie), w końcu kładę dłoń na płycie; wiem, co robić – strzelić, ale nie za mocno, tak żeby może udało się przetoczyć kapsel ledwo-ledwo za metę, a gdyby jednak stanął przed – napięcie kolejnych sprawi być może, że wylecą z trasy.
- Strzelam, kapsel zmierza do mety, przekracza ją, chwilę jeszcze kołysze się dla dramaturgii (w takt Boskiego śmiechu), ale w końcu staje… tak, na trasie! Okrzyk i gest zwycięstwa, których bym się po sobie nie spodziewał, gratulacje przeciwników, ogólny podziw, że można było trasę właściwie w czterech ruchach pokonać, i to z ostatniego miejsca, na ulicy ktoś w następnych dniach zwracać się będzie do mnie „szefie”…
- Odbieram nagrodę: puchar oraz aparat fotograficzny, na drugim miejscu mężczyzna w tatuażach (trupie czaszki) od nadgarstka po barki (czy ćwiczył nocami na wałbrzyskim rynku? Ponoć tacy byli…).
„Czyjaś ręka strzelała, ale inna ręka prowadziła kapsel” (mam nadzieję, że jeśli nie czytelnicy, to przynajmniej Jan Paweł II wybaczy ten żart-parafrazę). Zwycięstwo przyjdzie przez Maryję, która zresztą jest patronką tego miasta. To był proroczy dzień dla mnie, Bóg sobie ze mnie, a także z innych, zażartował, a ja znalazłem potwierdzenie, jakiego potrzebowałem. Tajemnica wcielenia w Wałbrzych się dokonuje, Bóg jest ze mną, poprzeprowadzkowy wstrząs wyrywający z acedii oraz łaska Boża już wałbrzyska pozwolą z nową gorliwością podjąć się ewangelizacji. Wszystko może się zdarzyć. I zdarzy się wiele w ciągu kolejnego roku – dopisuję w rocznicę wydarzenia.
Wasz uniżony Mistrz Wałbrzycha w kapslach.
Sławomir Zatwardnicki

Teolog, publicysta, autor wielu artykułów oraz dwudziestu książek; ostatnio wydał: Maryja. Dlaczego nie?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości